COVID – 19 vs reumatyk – historia prawdziwa

Na początku grudnia zachorowałem na COVID-19. Akurat jak na złość na sam koniec 2021 roku. W samym środku szczytu zakażeń. Do tej pory, po niemal dwóch latach życia w pandemii wydawało mi się, że wiem co robić by się nie zarazić. Jak się okazało – to była tylko iluzja. Wystarczyła chwila.

Koronawirusem zaraziłem się w pracy. To pewne. Był 3 grudnia. Miałem wtedy „stacjonarkę” i styczność z wieloma osobami. Wiecie jak to jest… ktoś przyszedł o coś zapytać, poprosić, załatwić sprawę. Ponieważ charakter mojej pracy jest multifunkcyjny i działam na styku różnych działów, to trudno mi stronić od ludzi. Do tej pory nie rodziło to jednak problemów, bo mimo dwóch fal pandemii, ani razu się nie zakaziłem, mimo iż moi znajomi w tym czasie chorowali na lewo i prawo.

Przyszła jednak pora i na mnie. Pierwsze informacje o koronawirusie i osobach chorych w firmie, pojawiły się 6 grudnia – w Mikołajki (taki ot, przewrotny prezencik od losu). Ponieważ dotyczyło to ludzi, z którymi miałem kilka dni wcześniej styczność, to czułem już na 80-90%, że coś będzie „nie halo”. Nie miałem jednak wtedy jeszcze żadnych objawów. Zupełnie ŻADNYCH.

Pierwszy objaw COVID – 19

Pierwszy objaw pojawił się we wtorek – 7 grudnia. To była zwyczajna chrypka – taką jaką ma się w momencie, gdy wypijecie coś zimnego. Znacie pewnie doskonale to uczucie, kiedy trzeba za każdym razem odchrząknąć, aby powiedzieć coś i nie zabrzmieć jak skrzypiące drzwi.

W międzyczasie sytuacja w mojej firmie była rozwojowa. Z każdą godziną dowiadywałem się o kolejnych przypadkach złego samopoczucia moich kolegów i koleżanek (nagłych skokach temperatury, objawów grypopodobnych itp.). Postanowiłem wówczas o tym, aby na jakiś czas odizolować się i zrobić „antygenówkę”. Test kupiłem dopiero w piątej aptece (był dość spory problem, aby go dostać) i zaraz po powrocie do domu przebadałem się. To był typowy test antygenowy (91% czułości, więc sporo), w którym pobieracie patyczkiem wydzielinę z nosa i w 15 minut otrzymujecie wynik. O dziwo u mnie, 4 dni od zakażenia, wyszedł… ujemny.

To nie uśpiło jednak mojej czujności. Z pracy cały czas dochodziły do mnie informacje, że grono osób potencjalnie zakażonych rośnie. Co ciekawe, jako pierwsi najszybciej chorowali niezaszczepieni. U nich rozwój choroby postępował mega szybko. Gdy u mnie niedogodnością była chrypka, to oni mieli już ponad 38 st. gorączkę, dreszcze i ogromne bóle mięśni oraz stawów.

Ogólnie rzecz biorąc, mój pracodawca zachował się bardzo przytomnie i na dwa tygodnie wszystkich pracowników wysłał na pracę zdalną.  W moim przypadku było już jednak „po jabłkach”. Dzień później pojawił się lekki katar (tzw. „woda z nosa”) i czułem, że na pewno jest coś nie tak, bo dodatkowo… nic mnie nie bolało.

Możecie uznać, że to co teraz napiszę to głupoty, ale w tym roku nie czułem się reumatycznie lepiej niż podczas bycia chorym na koronawirusa. Nie miałem żadnych obrzęków, bólu ani opuchlizn. Poza wstępnymi, łagodnymi objawami COVID-19 czułem się zupełnie jak zdrowy człowiek.

COVID-19 na 100%

Zakażenie koroną potwierdziło się u mnie w piątek. Podczas pracy zdalnej zrobiłem sobie śniadanie, które smakowało jak… woda mineralna. Było kompletnie nijakie. Szybko pobiegłem wtedy do kuchni (nie mam daleko 🙂 ) aby „poniuchać” co nieco i niestety… Nie czułem zapachu kabanosów, kawy, cytryny, mydła, odświeżacza powietrza. Smak słodyczy był nijaki. Taki, jak przez „mgłę”. Niby wiedziałem, że jem wafelki w czekoladzie (w końcu widziałem co jem 🙂 ), ale czułem je może w 5%. Z jednej strony to było szalenie ciekawe doświadczenie, ale z drugiej byłem tym mocno zmartwiony, bo na dłuższą metę nie wyobrażałem sobie znowu nie poczuć smaku i zapachu ulubionych dań.

Upośledzenie zmysłów nastąpiło dokładnie siódmego dnia od zakażenia. Postanowiłem wówczas po raz kolejny zrobić test antygenowy, który już po 3 minutach potwierdził, że mam COVID -19.

Nie zastanawiając się zbytnio zadzwoniłem do lekarza pierwszego kontaktu, który przeprowadził ze mną szybki wywiad i skierował na kwarantannę oraz test PCR. Ten ostatni zrobiłem tego samego dnia, podjeżdżając do najbliższego mobilnego laboratorium, przeprowadzającego testy na COVID-19.

Wynik przyszedł już następnego dnia. Pozytywny. Dwie godziny później skontaktował się ze mną Sanepid i nałożył  10-dniową izolację.

Zadzwoniłem do swojego lekarza z pytaniem „Co dalej?„. Doktor kazał mi siedzieć w domu, sprawdzać saturację, brać witaminy, dużo pić wody i łykać wit. C (najlepiej 1000 j.). W przypadku duszności i szybkiego pogorszenia stanu zdrowia miałem dzwonić po karetkę (Sic! czasami serio zastanawiam się na co idą moje składki zdrowotne).

Napisałem też do reumatolog z Instytutu Reumatologii, która kwalifikowała mnie do leczenia biologicznego, co dalej z przyjmowaniem biologii. Odpisała jeszcze tego samego dnia, abym na okres 10 dni odstawił leczenie i wrócił do niego po zakończonej izolacji, jeśli po drodze nie wydarzy się nic złego. I tak stanąłem przed faktem dokonanym, że mam COVID – 19.

Objawy korony u osoby chorej na RZS

Na początku przypomnę, że jestem osobą zaszczepioną dwiema dawkami Pfizera. Zakaziłem się jakieś 4,5 ms-ca po przyjęciu drugiej dawki szczepionki.

Przez pierwsze 6 dni jedynymi objawami, jakie się pojawiły to była chrypka, katar oraz delikatny kaszel. Siódmego dnia straciłem węch i smak, a na wieczór doszedł również stan podgorączkowy 37,5 st. C. Kolejne dni to:

  • rozwój bardzo uciążliwego kataru (miałem mocno opuchniętą śluzówkę nosa),
  • duże osłabienie (były dni, kiedy nie byłem w stanie zdalnie pracować, bo nie miałem zwyczajnie siły otworzyć laptopa)
  • nasilający się kaszel, który czasami nie pozwalał mi na zjedzenie czegokolwiek

Cały czas będąc na izolacji starałem się pracować w trybie zdalnym. Raz, że 100% wynagrodzenia to nie 80% – w szczególności przed świętami. A dwa, po prostu musiałem zająć czymś czas i myśli, które krążyły w mojej głowie, w różnych konfiguracjach. Przy tym ciągle monitorowałem swój stan zdrowia, badając saturację, ciśnienie i temperaturę.

Najgorzej było chyba ok. 10-11 dnia od zakażenia. Pisałem Wam o tym na swoim Facebooku (zobacz tutaj). Doszły bardzo duże bóle stawów i mięśni. Poza tym, na skutek braku węchu i smaku, wszystko rosło mi w gardle. Bez znaczenia było czy jem puree ziemniaczane czy balsam po goleniu. Wszystko smakowało tak samo. A raczej… nie smakowało w ogóle.

Można się z tego śmiać, ale autentycznie czwartego dnia miałem dość jedzenia czegokolwiek, bo wszystko smakowało bezpłciowo i niewyraźnie. Brakowało w czymkolwiek jakichkolwiek smakowych różnic, walorów i kontrastów. To było straszne uczucie, bo nie wyobrażałem sobie, by tak miało już pozostać. Rozmawiając z innymi chorymi słyszałem jednak historie, że niektórym węch i smak wracał dopiero kilka miesięcy po przebyciu COVID-19. Co więcej, zdarzały się również i takie przypadki, gdzie węch i smak zostały trwale upośledzone.

Ostatni objaw

Na sam koniec doszedł mi ból gardła. Taki, jakby ktoś chciał mi wyrwać grdykę. Środki przeciwbólowe uśmierzały go, ale tylko na kilkadziesiąt minut. Był on tak intensywny, że nie pozwalał na normalne przełykanie. Czasami wychylenie szklanki wody było dużym wyzwaniem.

Na szczęście, dokładnie 14 dni od zakażenia zacząłem powoli wracać do zdrowia. Pierwszym zwiastunem było to, że kawa zaczęła w końcu smakować jak kawa (Yeahhh!!!). Wtedy pomyślałem, że chyba najgorsze już za mną i COVID -19 przejdę w miarę łagodnie. Obyło się finalnie bez gorączkowania, duszności, hardkorowego kaszlu, tlenoterapii i wizyty w szpitalu . Z każdym kolejnym dniem COVID-owo było coraz lepiej, choć reumatycznie czułem się fatalnie. W tej samej chwili kiedy korona odpuszczała, to RZS napierdzielał we mnie równo.

Przez napady bólu, obrzęki i opuchlizny stawów przez kilka wieczorów nie mogłem chodzić. Czułem się o wiele gorzej niż podczas kwalifikacji do biologii, kiedy przez pięć miesięcy byłem w zasadzie zupełnie bez leczenia.

Aby utwierdzić się w przekonaniu, że już po wszystkim ostatniego dnia izolacji tj. 20 grudnia zrobiłem kolejny test antygenowy. Wynik wyszedł ujemny. Moje samopoczucie (za wyjątkiem dolegliwości związanych z RZS-em) było wtedy całkiem ok. To co mi pozostało po COVID-owym intruzie, to były nagłe napady kaszlu i w dalszym ciągu słaby węch oraz smak (które wróciły już w 100%).

Zdrowotne „promocje” po COVID-19

Na koniec, oprócz pokoronowego rzutu RZS, COVID-19 sprawił mi jeszcze jedną niemiłą niespodziankę. Spowodował ostre stany zapalne w moich oczach doprowadzając jednocześnie do zapalenia rogówki i spojówek.

Nigdy w życiu nie miałem takich wylewów w gałkach ocznych jak wtedy. Były dwa dni przed Wigilią, a ja ledwo patrzyłem na oczy, czując się tak, jakby ktoś próbował mi je wydłubać.

W takich sytuacjach zajebiście sprawdza się powiedzenie „Jeśli jest dobrze, to szykuj się na najgorsze„. Moja finansowa poduszka zdrowotna, którą przygotowałem sobie na wyjątkowe sytuacje zdała egzamin w 100%. Pisałem Wam o niej kilka lat temu, że chorując na RZS trzeba mieć zapasowy budżet na nieplanowane wydatki, związane z chorobą, aby móc w każdej chwili (kiedy wymaga tego sytuacja) zadzwonić do „prywaciarza” i umówić się na wizytę lekarską. I to mi się teraz niezwykle przydało.

Zadzwoniłem do Lux-Medu, aby umówić się na wizytę u okulisty. Zostałem przyjęty już dzień później, 23 grudnia o godz. 19:00. Szybkie spotkanie z lekarzem, wywiad, badanie (jedno, drugie, trzecie), diagnoza, leczenie. Po kilku dniach moje oczy wróciły niemal do stanu sprzed koronawirusa. Stany zapalne zmniejszyły się o 50%. Leczenie w dalszym ciągu trwa, ale na szczęście już nic nie boli.

Dostałem kilka maści, żeli i kropel, które robią mega robotę. Duże podziękowania dla mojej okulistki, która była turbo konkretna i świetnie mnie zdiagnozowała.

Co dalej po COVID-19?

Przez kolejne tygodnie będę dalej leczył swoje oczy. Wróciłem również do przyjmowania leku biologicznego, po którym o dziwo całkiem nieźle się czuję. A za jakiś miesiąc (jeśli Omicron nie zrobi u nas rzeźni) wykonam RTG klatki piersiowej i pewnie kardiogram, aby zobaczyć czy wszystko w porządku z moimi płucami i sercem. Wielu z Was pisało mi bowiem o różnych pokoronawirusowych „sensacjach” zdrowotnych, dlatego wolę dmuchać na zimne.

A poza tym? Trzeba żyć dalej i umieć cieszyć się każdego dnia z wszystkiego, co los nam przynosi. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że mam na kogo liczyć i są ludzie wokół mnie, którzy bez najmniejszych problemów, mogą przyjechać z drugiego końca miasta po to, aby zrobić zakupy czy po prostu pogadać, dodając mi sił w trudnej sytuacji. Po raz kolejny przekonałem się o tym, że w życiu najważniejsza jest rodzina i ludzie, na których można liczyć i którzy dają Ci pozytywną energię nawet wtedy, kiedy jej nie oczekujesz.

COVID – 19 a grypa

Na koniec napiszę Wam jeszcze jedną rzecz. W tym samym czasie co ja, na koronawirusa zachorowało ok. dwudziestu pięciu moich znajomych (niezależnie od tego czy byli, czy nie byli zaszczepieni). Delta bardzo mocno przeorała ludzi z mojego najbliższego otoczenia.

Kilka osób, które znałem z widzenia i nie tylko, niestety nie przeżyło koronawirusa (w tym niezaszczepiony 38-letni chrześniak mojej mamy). Zupełnie inaczej patrzy się na chorobę przez pryzmat cyferek podawanych w TV, a inaczej przez pryzmat imion i historii ludzi, których kiedyś się znało, a których teraz już po prostu nie ma.

Korona to nie jest grypa. Przez 36 lat na grypę nikt z moich znajomych nie umarł.  A moi zdrowi rówieśnicy, chorując na „zwykłe zapalenie płuc” nigdy nie potrzebowali butli z tlenem, aby się nie udusić. Pozostawiam Wam to do przemyślenia.

Pomóż mi lepiej pisać. Oceń ten wpis SłabyPrzeciętnyŚredniCiekawyBardzo ciekawy (4 oddanych głosów. Średnia ocena: 5,00 )

Loading...