Pokonuj słabości – realizuj cele

3,5 miesiąca temu miałem małe głupie marzenie, by wybrać się na rowerze na zamek w Czersku. Zrobić sobie 40 km wycieczkę, w piękny słoneczny dzień. Trochę pozwiedzać, trochę odpocząć, trochę popatrzeć jak żyją ludzie w małych miejscowościach. Przypomnieć sobie, że życie istnieje nie tylko w stolicy, ale poza nią. Spokojne, powolne, odmienne od tego, które mam na co dzień. 40 km na rowerze – to ogromny wysiłek, w szczególności dla osoby chorującej na RZS

Szczerze mówiąc miałem mnóstwo pytań i wątpliwości, czy to dobry pomysł. Mam problemy z rękami. Czasami bolą mnie kolana. Do tego przecież 40 km na rowerze to jest dość mocne obciążenie kondycyjne. Ale stwierdziłem – „Jak nie teraz to kiedy? Za 50 lat?”. Rozpocząłem więc przygotowania. W sierpniu zakupiłem rower – było to dla mnie duże obciążenie finansowe, ale z drugiej strony jak mawia jeden z moich mentorów „spełnione marzenia nie mają ceny” (teraz zgadzam się w 100% z tą sentencją).

Zacząłem od małych wypadów – na początek 5-10 km przejażdżki. Potem podnosiłem poprzeczkę. Był atak na 20 km, jednakże nieudany. Zabrakło sił i formy. Wróciłem wtedy do domu cały obolały (to była sobota). Następny dzień dość mocno to odchorowałem. Popuchły mi stawy rąk, łokci i kolan. Czułem też dość mocno kręgosłup. Nie przeraziło mnie to jednak. Próbowałem dalej. Trenowałem, jeżdżąc na odcinkach ok. 15km. 2 tygodnie później był drugi atak na barierę 20 km – pokonałem ją ze 150% skutecznością. Wówczas zrobiłem 32 km. To był pierwszy znak, że mogę zbliżyć się do bariery 40 km. Liczył się jednak odpoczynek i strategia rozłożenia sił na całą podróż.

Barierę 40km pokonałem ze swoimi znajomymi. W piękny słoneczny dzień, wybraliśmy się na przejażdżkę rowerową do jednego z warszawskich parków. Oczywiście tempo nie było zawrotne (ok.15km/h). W międzyczasie badałem swoją wytrzymałość i narzucałem sobie różne tempo – ile i jak długo mogę wytrzymać. To mi dużo pomogło w końcowym efekcie. Przed samym wypadem do Czerska robiłem sobie jeszcze małe 20-25km wypady. Dla zbudowania samej formy.

Dziś tj 14.09 zrealizowałem w końcu cel – 41km wypad (po 20 km w jedną i 20 km w drugą stronę) do Czerska na zamek! Zdobyłem co chciałem, po 1,5 -msca przygotowań. Dla ludzi zdrowych to pikuś – nic wielkiego. Dla mnie – spełnienie marzenia, realizacja celu i wielka frajda, że udało mi się (kurczę! naprawdę to zrobiłem!). Poniżej przedstawiam zdjęcia z wypadu.

 

Podróż nie była łatwa. Przed samym wyjazdem miałem mnóstwo wątpliwości, bo 50% trasy była po jezdni – drodze wojewódzkiej, bez żadnych ścieżek rowerowych, a wiadomo jak kierowcy jeżdżą po drogach wojewódzkich. Szybko, nawet bardzo szybko. Sprawdziłem pogodę – piękne słońce, 26C odczuwalna temperatura – mówię: „No to lecimy!”

Po pierwszych 5 km odezwały się mięśnie czterogłowe uda. Pomyślałem sobie „Kurcze, dlaczego tak szybko?”. Zwolniłem nieco tempo. Uspokoiło się. Nie szalałem. Wiedziałem, że jadę w długą podróż. Po 10 kilometrze zrobiłem mały postój – uzupełnienie płynów, batonik. I w drogę. Na 13 km było bardzo ciężko, bo jechałem pod górę. 2km dalej musiałem się zatrzymać, bo czułem jak mi krew uderza do głowy – musiałem się wyciszyć, uspokoić oddech. Udało się. Niestety wjeżdżając do Góry Kalwarii miałem wywrotkę. Przewróciłem się, bo zahaczyłem o dziurę w asfalcie, której nie zauważyłem. Trochę się obiłem, ale nic groźnego się nie stało bo przezornie wolno jechałem uważając na pieszych. Na 20 km miałem też ciężką sytuację, gdy jeden z kierowców który mnie mijał zrobił to z bardzo dużą prędkością – silny podmuch spowodował, że ledwo złapałem równowagę na rowerze.

Gdy dojechałem do Czerska byłem mega szczęśliwy. W środku wszystko we mnie krzyczało z radości „Zrobiłeś to! Udało Ci się!”. Pojechałem na zamek – zwiedziłem go i delektowałem się pięknymi widokami. Dla takich chwil warto żyć. Patrzyłem przed siebie, oglądając piękny krajobraz, malujący się milionem odcieni zieleni i błękitu. Uśmiechnąłem się do siebie i pomyślałem „Jestem tutaj, naprawdę jestem”. Od bardzo dawna nie byłem tak szczęśliwy.

Warto stawiać sobie cele i dążyć do ich realizacji. Warto pokonywać własne słabości. Warto śnić i marzyć. Warto robić rzeczy, które przynoszą radość. To pomaga nam – może nie fizycznie ale z całą pewnością psychicznie. Jeśli pokonacie samych siebie, to nic nie stanie Wam już na drodze. Nawet RZS.

Moje zwycięstwo dedykuje Wam – wszystkim chorym na reumatoidalne zapalenie stawów. Śnijcie, miejcie marzenia i wierzcie w to, że da się je zrealizować. Dziś osiągnąłem mój własny mały Mt. Everest – mój zamek w Czersku. Zrobiłem to, będąc od 12 lat chory na RZS, mając widoczne deformacje dłoni. Przejechałem 41km na rowerze. Jak się czuję teraz, po takim wysiłku? Psychicznie – doskonale. Fizycznie – bolą mnie dłonie, ale nie bardziej niż normalnie.

Warto stawiać sobie cele, nawet te najmniejsze np. „dziś przejdę spacerkiem 1km, jutro 1km i 50 m, pojutrze 1 km i 100 m; do 20 października nauczę się gotować, do 1 grudnia nauczę się malować krajobrazy, do 1 listopada rozwiążę problem, który od dawna nie daje mi spokoju”. To są Wasze małe cele, a ich realizacja to Wasze ogromne zwycięstwa w walce z chorobą i swoimi słabościami. A każde zwycięstwo buduje motywacje i daje kopa by się nie dawać!

Walczcie i nie poddawajcie się!