Orteza w RZS czyli przygoda z NFZ (cz.3)

Moja przygoda z NFZ-em dobiegła końca. W czwartek odebrałem ze sklepu ortopedycznego zamówioną ortezę.  Nie powiem, żeby była ona najwyższej jakości, ale zbyt wiele się nie spodziewałem po Funduszu. Dobrze chociaż, że w ogóle jest. Zdjęcia jej możecie obejrzeć poniżej – jak widać to coś takiego podłużnego, na rękę, z rzepami:).

Sypiam w niej od trzech dni  i powiem Wam, że jednak ciężko się do niej przyzwyczaić. Zajmuje niemal całą powierzchnię przedramienia, co utrudnia ruchy nadgarstkiem. Rzepy, dodatkowo utrzymują palce w jednej pozycji, co z kolei odbija się w porannej sztywności. Ogólnie jednak da się odczuć różnicę. Cała prawa strona dłoni mnie pobolewa, co ma chyba swoje uzasadnienie w tym, że palce trafiają na opór, gdy chcą iść w kierunku łokcia. Możliwe też, że w czasie snu, ręka ucieka mi w taki sposób, że cierpi na tym jej prawa strona. Cholera wie. W poniedziałek porozmawiam na ten temat z lekarzem.

Szczerze mówiąc, dziwnie się czułem, gdy odbierałem ją ze sklepu. Pojechałem na miejsce po godz. 17:00. Pani przyniosła i otworzyła pudełko z ortezą, chcąc sprawdzić czy wszystko jest jak należy. Przymierzyłem ją – pasowała jak ulał. Podpisałem na odwrocie zlecenia, iż odebrałem ortezę dnia tego i tego. Parafka. Finito. Orteza była moja.

Jednak gdzieś z tyłu głowy miałem wrażenie, że odbieram ten sprzęt nie dla siebie, ale dla kogoś innego. Ta orteza niby jest dla mnie, ale podświadomie w cale jej nie chce. Nie chce ani w niej spać, ani jej nosić, ani jej komukolwiek pokazywać.

Chcę by nie była mi potrzebna. Bym nigdy nie musiał jej pokazywać osobie, z którą kiedyś będę. Czuję, że zrobiłem jeden krok do przodu w kierunku wizji mnie, jako osoby niepełnosprawnej. Z drugiej jednak strony, mój instynkt samozachowawczy tłumaczy mi, że ma mi to pomóc zatrzymać skutki choroby. Ma zatrzymać deformacje, albo przynajmniej spowolnić ją na tyle, na ile jest to możliwe.

Orteza leży na szafce, przy moim łóżku. Gdy na nią spoglądam, mam wrażenie jakbym oglądał film, w którym tak właśnie wygląda końcowa scena, w której główny bohater ucieka przed tym co nieuchronne. Przed swoim przeznaczeniem.

Defetystycznie i smutno się zrobiło – prawda? Dlatego porzucam już tę myśl. Chciałem tylko podzielić się z Wami moimi emocjami. Życzę Wam abyście nie musieli starać się ani o żadne zabiegi, ani o żaden sprzet ortopedyczny. Życzę Wam dużo zdrowia i wytrwałości w walce z RZS-em.

Na koniec, podaje link do ciekawego artykułu na temat Jaśka Meli, w związku z oczekiwaną premierą filmu, który opowiada historię jego zmagań z kalectwem.  Kliknij link

„- Jestem dziś człowiekiem szczęśliwym, do tego w pełni sprawnym – psychicznie, bo nie mam żadnej zadry, po tym, co przeszedłem i również fizycznie. I wiem, że to od nas samych zależy to, jak chcemy postrzegać pewne sprawy. Jeżeli chcesz się czuć kaleką, ofiarą, wolno ci, ale możesz też zawalczyć o siebie.„Kalectwo nie tkwi w nodze czy ręce ale w głowie”. To słowa mojego taty, które stały się dla mnie motorem do działania – mówi tvn24.pl Jasiek Mela, bohater filmu „Mój biegun” od wczoraj obecnego na ekranach kin.”

Źródło: TVN24.pl